Czas spędzony w szkole uważam za zmarnowany. Ani niczego nie wyniosłem, mało komu przychodziło do głowy, by coś kraść, ani nie nauczyłem się niczego przydatnego. Czytania zostałem nauczony w domu, liczenia nauczyłem się sam, a pedagodzy wkładali wiele wysiłku, by mi udowodnić, że nie umiem tego. Co do reszty, no cóż, nie wiem jaki był sens wkuwania całej księgi "Pana Tadeusza" (tak, księgi nie tylko inwokacji) czy informacji wydobycia, przetwórstwa 49. województw.
Nauczyciele mieli w pogardzie i dawali to odczuć każdego dnia uczniom, których rodzice nie przynosili prezentów. O patologiach jakie miały miejsce nie będę wspominał, bo nie były udziałem większości małolatów.
W podstawówce spędzałem 36 godzin tygodniowo, plus jedną w sobotę w miesiącu.
Przymusowe siedzenie i słuchanie pierdół w szkole. Bezrozumne wkuwanie głupot i zaśmiecanie głowy idiotyzmami. Bezceremonialne ingerencje w zainteresowania uczniów (nawet modelarzom się obrywało). Dodatkowe godziny prac domowych.
Kiedy to piszę jest sobota (ok. 16). W zasadzie o tej porze kończyłem prace domowe z czwartku i piątku.
W niedzielę było wkuwanie na pamięć idiotyzmów na poniedziałek i wtorek.
Do tego trzeba było dorzucić przymusowe obecności oraz recytacje na akademiach i apelach, na które też trzeba było w trybie pilnym wkuwać głupoty.
Nie zapominajmy jeszcze o dress code. Fartuszek, psi obowiązek noszenia tarczy i galowe ubranie na specjalne okazje.
A mi kurwa znajomi mówią, że chcą wrócić do szkoły. Chyba, żeby się zemścić.