wtorek, 18 kwietnia 2017

Cisza w święta

Święta w Polsce to jest dość nietypowy okres. Nie wiem dokładnie kiedy tak zaczęło się dziać, ale jakoś w drugiej połowie pierwszej dekady nowego tysiąclecia.

Okres świąt w sieci to był okres, w którym wydarzały się co najmniej dwa światowe nowe wydarzenia, o których użytkownicy będący offline próbowali ogarnąć w pierwszym tygodniu po świętach.

Teraz wszyscy idą w "offline". To "offline" znaczy, że są i monitorują publiczne kanału w poszukiwaniu jakiejś aktywności, samemu ograniczając się do aktywności w trybie prywatnym.

Na blogach, forach, serwisach społecznościowych puchy... ale tylko publicznie. Jeżeli przeanalizować ruch sieciowy, wynika z niego zupełnie co innego – liczba strumieniowania wideo rośnie, aktywność na portalach społecznościowych jest duża (zaznaczam – mowa o ruchu sieciowym).

Dodatkowym sygnałem, że pomimo pozornej martwoty na sieci są przeciążone serwery usług. Zresztą dostawcy na święta zwiększają liczbę użytkowanych łącz, są duplikowane serwery i takie tam.

A jak to wygląda za granicą? Odwrotnie niż u nas. Tam świat internetowy nabiera tempa. Patrząc na Hiszpanie czy Irlandię (oba katolickie państwa), tam ludzie nie udają, że nie ma ich w sieci – a wg badań (źródło jak nie zapomnę dokleję) są bardziej towarzyscy i rodzinni od nas.

Dzięki badaniom analitycznym wiadomo, że to ukrywanie nie ma sensu. Może i ktoś ze znajomych nie zorientuje się, że szalejemy w sieci, ale sprzedaż towarów i usług w sieci, wie, że brak aktywności to pic na wodę. Część kampanii jest zautomatyzowana. Wystarczy jednak odezwać się do firmy, by uzyskać odpowiedź od człowieka, a nie od bota.

Dosyć ciekawym fenomenem są małolaty, które jeszcze nie mają regularnych przychodów. Z reguły w wolne można ujrzeć tabuny wciśnięte tam gdzie jest darmowe wifi. Wszelkie galerie handlowe, tanie kafejki, choć w tych droższych również. W święta było podobnie. I podobnie jak za moich szczenięcych lat, dzisiaj grupy małolatów z iphone'ami w dłoniach siedziało nad jedną latte ;]

Wracając do braku aktywności, czy raczej maskowaniem swojej aktywności w sieci. Zauważyłem pewną prawidłowość związaną z migracjami ludzi ze swoich miejsc rodzinnych w nowe, związane z karierą. Tworząc siatkę nowych znajomych (networking) zapomina się, że powinni przede wszystkim zdobywać i tworzyć bardziej złożone relacje (making friends). W okresie świątecznym, nie ma potrzeby komunikować się ze znajomymi czy też dzielenia się aktualnymi przeżyciami. Okres ten jest tzw. ściśle prywatny, rodzinny. Dodatkowo networking jest nastawiony na wykorzystywanie w efektywny sposób znajomych. Pokazując się w sieci w okresie świątecznych wykazujemy, że jesteśmy tzw. no-life'ami - w dużym uproszczeniu nie wiele rokującym towarzystwem, który ma służyć do ścieżki awansu, osiągnięcia zawodowego celu, backup'u na wypadek zwolnienia (wolna kanapa), etc..

czwartek, 13 kwietnia 2017

Komętowanie

Blogowaniem zajmuję się jeszcze zanim to co robiłem w sieci nazywano blogowaniem. To długa i ponura historia, ale to co kiedyś nazywało się "blogowaniem" w Polsce to była bufonada, a ja z upodobaniem prowadziłem przez kilka lat antybloga... co później stało się definicją blogowania ;]

Platform blogowych nie było. Tzn. za chwilę miały być, ale najczęściej blogi prowadzili ludzie z mającym ze stałym łączem (nieletni nie ogarniają) w chacie lub w pracy/uczelni. Ich systemy były patchworkowe, strona skądś tam, system komentarzy chałupniczo zrobiony w php 3 ;]

Przez wiele lat siedziałem na najlepszej platformie bloxa. A jak ;] Kupa fajnego luda i takie tam. Owszem gdzie indziej też była kupa fajnego luda, ale żeby odfiltrować kiepską kupę od fajnej kupy to przerastało, przede wszystkim, chęci. Jednym z zajebistym plusów było to, że po zalogowaniu się na platformę można było (i dalej) zobaczyć czy pojawił się kolejny komentarz pod wpisem gdzie się człek wyprodukował.

No i fajnie. Nastąpiła eksplozja fajności blogasków. Łomatko. No i co? Teraz szukanie to banał (przemilczę sprawę jakości oraz interesowności treści). Tylko zostaw tam komcia. Spoko. Jest sytem wordpressowy - skądinąd fajny, ale strasznie upierdliwy jeżeli nie masz tam konta - to dostajesz tysiące e-maili z żądaniem potwierdzenia, że napewno sam sobie zasubskrybowałeś. Jeżeli masz konto, a blogaska gdzie indziej to mało zawita do Ciem osób zachwyconym Twoim komciem. Blogspotowy (właściwie bloggerowy) jest podobny, pod warunkiem, że komuś palma nie odbiła i nie włączył komci z google+. poza tym podobny problem.
Zaletami powyższych jest to, że można udostępnić komentowanie z innych systemów lub tzw. użytkownikowi niezalogowanemu.

O innych systemach nie warto wspominać. Serio, serio.

Przejdę do najlepszego. Przekonywałem się do niego rok ;] Disqus, możesz używać fejsa, wordpressa i kupę innych dziwnych systemów komentarzy. Jest banalnie prosty, tylko jeżeli masz blogaska na oficjalnej stronie wordpressa to trzeba zabulić, żeby go zainstalować. Plusy? Niezależnie czy jesteś w serwisie czy na setkach różnych blogaskach, który korzysta z disqusa po zalogowaniu dostajesz info o tym, że ktoś ocenił Twoją wypowiedź lub tez odpowiedział. Mogę też z poziomu swojego centrum dowodzenia znajdować nowe wpisy i dyskusje. Wordpress też działa w podobny sposób, ale tylko na stronach opartych na nim.

Czemu o tym piszę? Od jakiś dwóch lat wnoszę, że wielu blogerów celowo utrudnia komentowanie wpisów na swoich blogaskach. Pomijam, że blogiem nie jest serwis, który nie ma systemu komentarzy (nawet via e-mail). Zdarza mi się znaleźć fajny wpis lub cały blog, którego nie mogę skomentować - bo nie mam konta w tym serwisie (na cholerę mi kolejne konto do komentowania tylko na jednym blogu?). Dodatkowym minusem dla właściciela takiego bloga jest brak alternatyw do komentowania - jeżeli nawet mam opcję skomentowania jako niezalogowany - raczej nie przeczytam odpowiedzi na swój komentarz, bo i skąd mam wiedzieć, że odpowiedział.

środa, 5 kwietnia 2017

Dzień za dniem

Są takie dni po których człowiek ma ochotę wrzucić na luz jak Michael Douglas w Upadku.
Poranek. Godzina jeszcze mi nieznana. Za oknem walą się rury. Pies zaczyna wyć. Dołącza drugi. Otwieram oczy.
- Dzień dobry, kurwa.
Patrzę na zegarek. Minuta po szóstej. Po prostu cudnie. Leżę jeszcze ładując wkurwa, który działa lepiej niż kofeina. Po chwili do kakofonii dźwięków dołącza diaks. Wsuwam stopy w kapcie i człapię do łazienki. W paszczę wkładam szczoteczkę i szoruję. Spluwam, chcę spłukać. Głuchy bulgot z rur się dobył.
- Kurwa.
O herbacie też można zapomnieć. Biorę telefon do łapy wbijam 19115. Wduszam przycisk do dzwonienia. Cisza. Patrzę na modem - martwy.
- Kurwa.
Biorę komórkę do łapy. Po jednej rozmowie dobijam się do wodociągów.
- Aktualnie jest awaria, będzie trwała około dwóch. Przepraszamy...
Dziękuję i się rozłączam.
Techniką kombinowaną, chemią i resztką wody z czajnika jakoś się umyłem.
Pukanie do drzwi. Patrzę przez judasza, jakiś ziomek z kabelkami.
- Bry, wymienić licznik przyszłem.
- Nie było informacji o tym.
- Była sprzed niedzieli. W gablocie.
- W jakiej gablocie?
- W bramie.
Włazi z ujebanymi butami. Gmera przy liczniku. Coś tam mówi, ale mam wyjebane. Trzeba będzie odkurzyć. Znowu.
Woda pojawiła się wcześniej niż zapowiedziano. Umyłem się tym razem normalnie. Wychodzę na klatkę. Schody ujebane. Wczoraj były przejechane szmatą. Na dole widzę skąd ten brud. Wymieniono w końcu drzwi wejściu z dwóch skrzydeł na jedno. Alleluja. Po wyjściu z bramy było już tylko lepiej. Amen.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Wykrochmalony sąsiad

Sąsiadów ma każdy. Bliższych takich w drzwi, dalszych takich zza płota. Najzabawniejsi są ci, którzy mają urojone urazy. A o tym dowiedzieć się można od lokalnego dystrybutora wiadomości.
- Sąsiad taki urażony, że nie powiedział pan dzień dobry.
Plama na honorze. Nie wiem czy Chajzer z vizirem dadzą radę ją usunąć. Nic, doczekam swych ostatnich dni mijając sąsiada w milczeniu.

Jednak nie o takim miałem opowiedzieć. Jest pewien typ człowieka, który jeżeli jest wstanie, wita nas "drogi sąsiedzie". Drogi oznacza jakąś zamożność. Nie musi być ona wielka. Tak w przedziale od złotóweczki po pięć zyla na lekarstwo, bo go strasznie męczy po wczorajszym.
- A dało się słyszeć panie sąsiedzie. Te piosenki Miecia Fogga o pierwszej w nocy cud marzenie. Dziwię się, że nie bierze pan udziału w voice of poland.

Tu w zależności od intensywności nocnych prób następuje proces analizy, jak z tej odpowiedzi płynnie przejść do magicznego słowa "sąsiad, poratowałby pan człowieka". Nie muszę mówić, że definicja człowieka raczej nie przystaje do czteroramiennej ośmiornicy z trudem trzymającej się poręczy.

Przyznam, że uwielbiam ten moment kiedy na twarzy pachnącego rosą sąsiada wyskakuje "syntax error". Po krótkim zawieszeniu, do modułu głosowego jest ładowana losowa odpowiedź:
- Pan jak co powie - tłum. ni chuja nie rozumiem
- O to to... właśnie - tłum. ni chuja nie rozumiem
- Kawalarz z pana - tłum. ni chuja nie rozumiem, ale mam ochotę ci przyjebać
- A tam (połączone z gestem) - tłum. idę szukać innego jelenia

Zdrajca

Ten moment, kiedy czytasz, że zdrajca narodu, który rzekomo cenił wierność i oddanie ojczyźnie; zdrajca, który dla wymiernych korzyści swoic...