sobota, 4 maja 2019

May the Fourth be with you

Nigdy nie byłem i nie jestem fanem Gwiezdnych Wojen. Z jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności lubię ambitniejsze produkcje, a jeżeli coś z lżejszych, to coś co trzyma się kupy.

Pierwszy raz widziałem Gwiezdne Wojny (tak po prostu, żadna Nowa nadzieja) w telewizji. To były czasy bez reklam w telepudełku, bez logotypów i innych uprzykrzaczy. Śledziłem, bez większego entuzjazmu, losy wieśniaka, który miotał się bez sensu po ekranie. Nagle wieśniak zostaje rycerzem i zamiast „tradycyjnego” miecza macha bzyczącą żarówką.

Miało to miejsce w ’85 roku.

Mijały lata, o których nie będę przynudzał.

W telewizji po raz n-ty puszczano SW (dwie trylogie). Po obejrzeniu Zemsty Sithów, zainteresowała mnie w końcu historia, a nie odbiór i wpływ na światową kinematografię oraz kulturę. Obejrzałem wszystko od nowa, ale w kolejności chronologicznej wydarzeń w filmach. Magii już się nie udało ulepić, ale po raz pierwszy postanowiłem pójść na kolejne odsłony Gwiezdnych Wojen w kinie. Niestety kontynuacje w rękach J.J. Abramsa i Riana Johnsona są gorsze nawet od Powrót Jedi, które uważałem za największą porażkę.

Z Gwiezdnych Wojen najbardziej lubię… fanów. Serio. Jest to grupa, która w odróżnieniu od pozostałych fanów innych fikcyjnych światów, ma świadomość, że ludzie mają lub mogą mieć w głębokim poważaniu SW. Drugim ich atutem jest umiejętność opowiadania historii z tego uniwersum. Świat jest świetnie zbudowany, jest tło, którego niestety brakuje w samych filmach. Swojego znajomego nie zaprezentuję, bo się nie udziela w internetach, ale za to polecę program Holocron Dakanna.

Zdrajca

Ten moment, kiedy czytasz, że zdrajca narodu, który rzekomo cenił wierność i oddanie ojczyźnie; zdrajca, który dla wymiernych korzyści swoic...