Piątek, parę minut przed północą. Ona od kilku minut dochodzi. Jego nie słychać. Zapewne jest skupiony. Poza tym słychać szum wentylatora. Za oknem 23oC. W końcu ocieplenie mamy.
Przez ostatnie kilka dni było przyjemnie, co prawda w dzień, temperatura oscylowała w okolicach 25oC, ale w nocy bywało poniżej 15. Wczoraj temperatura spadła do 10. A skąd to wiem? No cóż.
Obudziłem się zlany potem. Ani koszmaru, ani choróbska na horyzoncie. Po prostu włączyła się pogodynka i zaczęła grzać. Nie ma możliwości wyłączenia eleganckich rur poprowadzonych po ścianie. Okna nie da się bardziej otworzyć, żeby chociaż w nocy poczuć chłód.
Z jednej strony trochę zazdroszczę tym wszystkim, którzy sprowadzili się do miasta. Im jest wiecznie zimno, a na nadchodzące upały będą im niestraszne. W swoich wcześniejszych lokalach włączali ogrzewanie, kiedy tylko chcieli. Nawet w lecie. A propos lata, do czasu podwyżek za energię przez ostatnie lata kaloryfery grzały dodatkowo do czerwca lub lipca i to wtedy, kiedy już w marcu termometr w cieniu pokazywał temperatury niedalekie trzydziestu.